
28. maja 2010 roku, zaszczyciłem kino swoją obecnością (jako jedna z niewielu osób, podczas tego seansu), celem zapoznania się z produkcją: A Single Man.
Wreszcie się udało! Pełen entuzjazmu zasiadłem w fotelu, chłonąc każdy kadr. Już na samym początku zostałem oczarowany - kolorystyką, dbałością o scenograficzne szczegóły. Każdy drobiazg - element garderoby, lampka, czy okulary, sprawiały moim oczom przyjemność - uwielbiam dopracowane filmy. Decyzja o osadzeniu akcji w czasach oddalonych od nas o co najmniej pięćdziesiąt lat, to odważny krok, wymagający ogromnego wkładu pracy i sporych nakładów finansowych. Pod względem estetycznym - film był smaczny, jak diabli.
Bo życie toczy się wewnątrz...
Jeśli chodzi o grę aktorską - zostało mi pokazane, jak Colin Firth - aktor, kojarzony głównie z komediami romantycznymi (Bridget Jones's Diary, Love Actually, lub nie daj boże Mamma Mia!), potrafi wykonywać swoją pracę w głębszych produkcjach.
Już w pierwszych minutach dał popis gry, podczas rozmowy telefonicznej, będąc niewymownie przekonujący. To nie film, w którym bohater łka na sucho - tutaj w przeciągu półtorej minuty, dostrzegamy załamanie się dotychczas istniejącego świata, upadek wszelkich wartości w jednej chwili - wystarczy zajrzeć w oczy.
[Poniżej załączam część rzeczonej sceny, jednak bez finału, co daje powód do obejrzenia dzieła w całości.]
Negatywny niedosyt
Nagle zobaczyłem napisy końcowe. Chwilę później, moje zdanie na temat obejrzanego przed chwilą obrazu, okazało się niejednoznacznym.
Film wzbudził we mnie mieszane uczucia. Odniosłem wrażenie, że cała oryginalność i sens, to fakt obecności uczucia homoseksualnego. Wyobraziłem sobie moją reakcję, po obejrzeniu tego samego filmu, z drobną jednak zmianą - heteroseksualizm uczyniłby ów obraz zwyczajnie nieciekawym pod względem scenariuszowym. Takich produkcji, bowiem powstały już setki - dramatycznych historii miłosnych o ludziach pozbawionych sensu życia.
Rzadko zdarza mi się wyjść z filmu tego typu z uczuciem pustki - ten okazał się zupełnie oczywisty, bez pointy, bez zwrotu akcji, bez zmiany w psychice głównego bohatera. Historię bez wysiłku możnaby zamknąć w 30-minutowym filmie krótkometrażowym.
Intencje twórców, odbieram, jako próbę pokazania widzowi, iż każde uczucie warte jest tyle samo i nie należy bagatelizować żadnej jego odmiany. Oczywiście, że jego wartość nie zależy od orientacji seksualnej - dla mnie to było oczywiste, zanim wszedłem do sali kinowej, toteż podczas seansu czułem się, jak na lekcji języka polskiego w klasie pierwszej szkoły podstawowej.
Stanowczo za prosty i za oczywisty. Brakowało mi, tak zwanego czegoś - tych kilku emocji więcej, ponieważ otrzymałem jedną, przewodnią, podczas całego filmu (poza kilkoma pobocznymi).