sobota, 29 maja 2010

"A Single Man"



28. maja 2010 roku, zaszczyciłem kino swoją obecnością (jako jedna z niewielu osób, podczas tego seansu), celem zapoznania się z produkcją: A Single Man.
Wreszcie się udało! Pełen entuzjazmu zasiadłem w fotelu, chłonąc każdy kadr. Już na samym początku zostałem oczarowany - kolorystyką, dbałością o scenograficzne szczegóły. Każdy drobiazg - element garderoby, lampka, czy okulary, sprawiały moim oczom przyjemność - uwielbiam dopracowane filmy. Decyzja o osadzeniu akcji w czasach oddalonych od nas o co najmniej pięćdziesiąt lat, to odważny krok, wymagający ogromnego wkładu pracy i sporych nakładów finansowych. Pod względem estetycznym - film był smaczny, jak diabli.


Bo życie toczy się wewnątrz...
Jeśli chodzi o grę aktorską - zostało mi pokazane, jak Colin Firth - aktor, kojarzony głównie z komediami romantycznymi (Bridget Jones's Diary, Love Actually, lub nie daj boże Mamma Mia!), potrafi wykonywać swoją pracę w głębszych produkcjach.
Już w pierwszych minutach dał popis gry, podczas rozmowy telefonicznej, będąc niewymownie przekonujący. To nie film, w którym bohater łka na sucho - tutaj w przeciągu półtorej minuty, dostrzegamy załamanie się dotychczas istniejącego świata, upadek wszelkich wartości w jednej chwili - wystarczy zajrzeć w oczy.
[Poniżej załączam część rzeczonej sceny, jednak bez finału, co daje powód do obejrzenia dzieła w całości.]




Negatywny niedosyt
Nagle zobaczyłem napisy końcowe. Chwilę później, moje zdanie na temat obejrzanego przed chwilą obrazu, okazało się niejednoznacznym.
Film wzbudził we mnie mieszane uczucia. Odniosłem wrażenie, że cała oryginalność i sens, to fakt obecności uczucia homoseksualnego. Wyobraziłem sobie moją reakcję, po obejrzeniu tego samego filmu, z drobną jednak zmianą - heteroseksualizm uczyniłby ów obraz zwyczajnie nieciekawym pod względem scenariuszowym. Takich produkcji, bowiem powstały już setki - dramatycznych historii miłosnych o ludziach pozbawionych sensu życia.
Rzadko zdarza mi się wyjść z filmu tego typu z uczuciem pustki - ten okazał się zupełnie oczywisty, bez pointy, bez zwrotu akcji, bez zmiany w psychice głównego bohatera. Historię bez wysiłku możnaby zamknąć w 30-minutowym filmie krótkometrażowym.
Intencje twórców, odbieram, jako próbę pokazania widzowi, iż każde uczucie warte jest tyle samo i nie należy bagatelizować żadnej jego odmiany. Oczywiście, że jego wartość nie zależy od orientacji seksualnej - dla mnie to było oczywiste, zanim wszedłem do sali kinowej, toteż podczas seansu czułem się, jak na lekcji języka polskiego w klasie pierwszej szkoły podstawowej.
Stanowczo za prosty i za oczywisty. Brakowało mi, tak zwanego czegoś - tych kilku emocji więcej, ponieważ otrzymałem jedną, przewodnią, podczas całego filmu (poza kilkoma pobocznymi).

wtorek, 25 maja 2010

Heath Ledger, "Candy"


Z dnia na dzień dowiaduję się o coraz większej niewiedzy, będącej, słusznych rozmiarów, kawałkiem mojej osoby.
Niewykluczone, że powoduje ją obecność cechy, której wystrzegam się tak bardzo, jak potrafię - ignorancji.
Być może to ona, lub brak wystarczających środków twórców na promocję, albo moja obecność w kraju, gdzie, czytając kinowy repertuar, ciężko znaleźć dobry, wartościowy film (wielokrotnie produkcji takich musiałem szukać w wypożyczalniach, lub na Canal+, po bezowocnym oczekiwaniu wejścia filmu na kinowe ekrany). Stać się mogło tak, iż wszystkie powyższe czynniki zawiniły, wespół działając przeciw mnie, skutkiem czego dopiero dziś obejrzałem film z roku 2006., uzasadniający mój szacunek do Heatha Ledgera, oraz potęgujący żal po śmierci młodego, obiecującego aktora.
Spotkać można go w wielu produkcjach, jednak dopiero brawurowa rola w Mrocznym Rycerzu (The Dark Knight) otworzyła ze zdziwienia i zaraz zamknęła moje usta, pozbawiając mnie możliwości wygłaszania zbędnych komentarzy. Kreacja Jokera przyniosła mu także ogromny szacunek, został nagrodzony bowiem w najbardziej pożądany w świecie filmu sposób - otrzymał Nagrodę Akademii.

Widziałem kilka wcześniejszych filmów (i późniejszy - Parnassus) z udziałem Heath'a, często postrzegając jego kreacje, jako wręcz przeźroczyste.
Oczywiście, po drodze zdarzyła się niezła produkcja, Brokeback Mountain (2005), lecz dopiero obejrzenie Candy, pozwoliło na stworzenie w mojej głowie pełnego obrazu znakomitego aktora.
Role w Mrocznym Rycerzu i Candy, różniąc się od siebie diametralnie, pozwalają ocenić umiejętności aktorskie, jako wszechstronne.

U młodych gwiazdek, dość powszechny problem, to trudność z wyzbyciem się własnych nawyków. Za idealny przykład może posłużyć Kristen Stewart, bardzo popularna dziś, dzięki rolom w ekranizacjach sagi Twilight, lecz także uczestnicząca w dobrych produkcjach, nie tylko kasowych, jak np. Into the Wild.
Posiada ona kilka zabawnych odruchów, nad którymi nie potrafi zapanować, ja wyłapałem trzy - zaczesywanie dłonią włosów do tyłu, kręcenie głową, podczas zaprzeczania (analogicznie - kiwanie, podczas potwierdzania), oraz bardzo specyficzny grymas.
Na pierwszym zdjęciu, wszystkie trzy klatki, pochodzą z filmu Adventureland, w tym dwie z jednej sceny...
Na drugim zdjęciu, zaś słynny grymas. Trzecie, z kolei przedstawia dwie powyższe czynności, które wyłapałem w jednominutowym wywiadzie...

Często występują także, jako combo...

Prawdziwy aktorski kunszt, polega na zostawieniu siebie z dala od planu filmowego i wcieleniu się w graną postać.
Heath Ledger, jako Joker, oraz jako Dan, to zupełnie odmienne role pod względem charakteru, siły osobowości, oraz okazywanych emocji.
W wypadku takiego aktora, nie mam pojęcia, jaki jest (był) naprawdę, z kolei, mógłbym się założyć, jak na co dzień zachowuje się Kristen.



Film Candy nie zwrócił mojej uwagi, jedynie grą aktorską.
To przerażająca opowieść o parze, zniszczonej przez nałóg - o dwóch osobach, tracących resztki godności, oraz oddalających się od człowieczeństwa i siebie nawzajem.
Tematyką, oraz schematem wydarzeń, produkcja tak bilska, formą zaś daleka amerykańskiemu Requiem for a Dream.
Ku mojemu zdziwieniu - Candy jest znacznie mocniejszy, bo prawdziwszy, pozbawiony przerysowania i amerykańskiego patosu i teatralności. To cichszy film, bez boomu, jak w przypadku Requiem.
Nie mamy tu do czynienia z nachalnością, oraz sztucznym wywoływaniem emocji (np. użycie w Requiem genialnego, powodującego gęsią skórkę, motywu przewodniego w finalnej scenie). Nie dostajemy także pełnego happy-, czy unhappy endu, to sprawa złożona, nigdy jednoznaczna i oczywista - jak w życiu...

środa, 19 maja 2010

"Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, trzymają język za zębami."

W rzeczy samej. Można mówić już o prawdziwej pladze wypowiedzianych, zanim przemyślanych zdań. Tak zwana wolność wypowiedzi, szczególnie popularna w, połykającym wszystko, internecie, wychowała pokolenie mędrców. Każdy kolejny mentorem, specjalistą od wszystkiego się jawi. W swych oczach.
Jaki jest powód przeświadczenia o nieomylności? Żaden autorytet nie istnieje, nikt nie ma racji, jeśli ma inne zdanie, niż ja.

Nie ma dziś miejsca na stanowisko, poparte konkretnymi argumentami.
Jeśli kogoś nie śmieszą chamskie, prostackie, lub wręcz infantylne i pozbawione polotu dowcipy w kolejnej komedii romantycznej, czy marnym sitkomie, podpowiadającym momenty, w których należy się śmiać - uznaje się go za pozbawionego poczucia humoru.

Jako jedynego źródła kinowego dowcipu, nie należy traktować produkcji po brzegi wypełnionych żartami. Odnoszę wrażenie, że widzowie zostali po prostu wytresowani. Kwestia poczucia humoru zeszła na drugi plan. W wielu przypadkach śmiech powodują sceny na siłę śmieszne, do tego oklepane i oczywiste.




Z kolei, razie trudności ze zrozumieniem filmu, sprawa wygląda następująco:
nudaaaaaaaaaaaaaaaaaa 3/10

Oczywiście! Bo gdzie wybuchy, gdzie półnagie, zabójczo groźne i piękne agentki rosyjskiego wywiadu na 2-gą zmianę?

Jeśli człowiek jedynie bezmyślnie gapi się w pudło, zamiast oglądać film, owszem - scena, jak ta może być nudna:



Jeśli, jednak widz potrudzi się o chwilowe użycie mózgu, może zauważyć kilka istotnych czynników, pozwalających nazwać film dobrym.

Szkoda, że mało kto ma dziś ochotę na chwilę kontemplacji. Warto poszukać problemu w sobie, zamiast z marszu negować. Umiejętność krytycznego odbioru, to cenna cecha, jednakże, istnieje kolosalna różnica, między krytyką, a krytykanctwem.

wtorek, 18 maja 2010

"Przejdźmy od słów do czynów. Chciałem powiedzieć kilka słów."

Początki mają to do siebie, że mnie denerwują.
W tym wypadku, to prawdziwy start od zera - wszak wiele zdań wyszło spod moich palców, jednak żadne z nich nie znalazło swojego miejsca w serwisie podobnym do tego, co mnie dziwi, bo przecież:

każdy ma coś, co go w życiu drażni


a ciężko o bardziej sprzyjające odreagowywaniu warunki, niż pusta biała karta, błagająca o jej zapełnienie.
Nie czekając na pozwolenie - zapowiadam, że planowana różnorodność postów uzależniona będzie od zawartości emocjonalnej każdego istotniejszego wydarzenia, spotykającego mnie na drodze ku - jak to się ładnie określa - wieczności. Czyli ku białym robakom, nieźle sprawdzającym się, jako akcesorium wędkarskie, podobno.

Niechybnie głównymi tematami postów staną się zagadnienia muzyczne i filmowe - starał się będę opisywać dzieła, wzburzające krew w moich wejnsach.
Podobnie stanie się z resztą przygód, czekających na mnie za każdym kolejnym rogiem - takich, jak: relacje z koncertów, rozmów z kretynami i innych.

Pełen nadziei na zabranie Twoich kilku dłuższych chwil, kończę tę wyliczankę, pisząc "dobranoc" na dzień dobry.