Spójrz w to lustro, które twarz twą zna Spójrz raz jeszcze, lecz poczekaj Nie uciekaj mu tak prędko W zakamarkach gdzieś odnaleźć daj Twój obraz - Choć wyryty został mocno, Nie pozwala zbliżyć doń sprawgnionych oczu Jakby będąc na wpół jawą, Na wpół snem widniejąc szarym, który przybrał postać mary Tej zdrazieckiej, jakże butnej, Niby żywej, lecz okrutnej
Dziś temat łatwy, lekki i przyjemny. Ale nie banalny. Kolejny raz po długiej przerwie, obejrzałem komedię, która powoduje najwięcej uśmiechu na mojej twarzy (spośród produkcji na przestrzeni kilku ostatnich lat). Hot Rod to nietuzinkowy film, a nietuzinkowość często rodzi niezrozumienie.
Kicz, szajs, badziew żeby nie powiedzieć gówno. Infantylna bezsensowna fabuła. Idiotyzm, żarty na poziomie szkoły podstawowej. Stracone 1.5h życia.
Komentarze tego typu, odnośnie Hot Roda znaleźć można bez trudu. Warto zastanowić się, dlaczego.
I said you look shitty. Myślę, że większość widzów nastawia się na prosty i oczywisty humor, że wie, kiedy się zaśmiać... i z czego. Tutaj jednak mamy do czynienia z dowcipem pełnym polotu, mimo prostoty. Nie uświadczymy żartów o pierdzeniu, fekaliach, czy innej urynie na twarzy (często występujących wespół, jako następstwo nadużycia alkoholu). W tej komedii o lokalnym nieudaczniku, śmiejemy się z zachowań, które można spotkać na co dzień, przedstawionych jednak w krzywym zwierciadle. Ku mojej radości, nie ma tu mowy o dokańczaniu żartów. Żadnych komentarzy, tłumaczeń - jeśli tego nie poczułeś, to trudno. Prosto i na temat.
Kicz i infantylność? Oczywiście! O to właśnie chodzi! Niezrozumienie intencji przez część widzów tylko potwierdza klasę, z jaką wykonano pracę, bo jeśli to kogoś rozbawi, to do łez. Nigdy w stylu:
Hah, it's so funny
A to dlatego, że otrzymujemy także parodie pretensjonalnych scen wszelkiej maści, jakimi jesteśmy karmieni. Pamiętacie Footloose?
Oglądajmy uważnie! Do tego dochodzą liczne poważne rozmowy o poważnych problemach, i tym podobne śmieszności, jak np. jeden z ulubionych tematów w amerykańskich produkcjach: wspinanie się głównego bohatera po drabinie hierarchii (zwykle szkolnej, lub społeczności lokalnej) - od miejscowego frajera do bożyszcza.
Popełniłbym błąd, nie wspominając o rewelacyjnej grze Andy'ego Samberga - to znakomity komik z niesamowitą mimiką, będący świetnym parodystą.
Warto zauważyć, że akcja filmu została osadzona w czasach, które są nam znane: płaskie wyświetlacze, nowy model Chevroleta Corvette, jednak do samego końca odnosimy nieodparte wrażenie, że coś się nie zgadza. Cały czas czujemy klimat końca lat osiemdziesiątych: klasyczny model Vansów i reszta ubrań, wystrój pomieszczeń, oraz najważniejszy czynnik, wprowadzający śmieszny, przesadnie patetyczny nastrój, bazujący na wyczuciu smaku widza - glam rock i ogólnie rock lat osiemdziesiątych: Europe, Trevor Rabin, czy John Farnham - to nie przypadek. Cały soundtrack, mimo, iż pełen technicznych hitów na najwyższym poziomie, momentalnie wpadających w ucho - to po prostu zbiór pretensjonalnych piosenek, podkreślających groteskę, którą spotykamy w tej komedii o niezwykle zwinnym i zdolnym stantmenie.
Hot Roda po prostu warto znać. Jeśli za pierwszym razem się nie popłaczesz... odczekaj tydzień, miesiąc, rok (niepotrzebne skreślić) i obejrzyj go znowu.
My dick is scared of you... Na koniec przypomnę Andy'ego i Jorma Taccone w The Lonely Island (tutaj z Natalie Portman):
Uwielbiam szczególnie wieś. Już podczas pierwszego spaceru spotkaliśmy dwa przestraszone, wychudzone psy. Po chwili jednak, nie chciały się od nas odkleić (tak, widocznie dowiedziały się właśnie, że można nie tylko być bitym).
Podczas drugiego spaceru, tego samego dnia, wyczuły nas trzy następne - w tym jeden młodziutki, schorowany i przeraźliwie chudy psiak. W sklepie kupiliśmy mu psią puszkę (zdążono go, czekającego na nas, stamtąd kilkakrotnie przegonić). Najgorsze jednak nastąpiło chwilę później. Idąc z biedakiem i szukając odpowiedniego miejsca, by go nakarmić, obgadywaliśmy dwie młode dupy, wychodzące z niedzielnej mszy (jedna z gitarą). Obie, jak na wieś, nawet schludnie ubrane. Rozdzieliły się. Nasz nowy kompan pobiegł w stronę jednej z nich, lecz porządna, miła katoliczka, wyjątkowo jadowitym tonem zaczęła go odganiać, następnie wymachując w okolicach jego głowy torbą. Krzyknąłem: Może go zabij! W odpowiedzi usłyszałem: Innym razem!
Zawołałem psiaka, otworzyliśmy puszkę (zaczął gryźć wieko) i opróżniliśmy ją w najodpowiedniejszym miejscu z okolicy. Szybkim krokiem udaliśmy się w stronę działki z nadzieją, że zajęty jedzeniem nie zdąży na nami pójść (nikt z nas nie może pozwolić sobie na przygarnięcie następnego bezdomnego), niestety - 10 sekund później nas dogonił. Kolejne pół godziny spędził na próbach przeciśnięcia się przez bramę i przeraźliwym płaczu.
W nocy nie mogłem spać. To bardzo śmieszne, prawda? Mam dość. Chuj wam w dupę - chciałbym powiedzieć, ale nie wiem, czyj i nie macie jej zbiorowej. WY, bo ja nie należę do tego chorego gatunku.
28. maja 2010 roku, zaszczyciłem kino swoją obecnością (jako jedna z niewielu osób, podczas tego seansu), celem zapoznania się z produkcją: A Single Man. Wreszcie się udało! Pełen entuzjazmu zasiadłem w fotelu, chłonąc każdy kadr. Już na samym początku zostałem oczarowany - kolorystyką, dbałością o scenograficzne szczegóły. Każdy drobiazg - element garderoby, lampka, czy okulary, sprawiały moim oczom przyjemność - uwielbiam dopracowane filmy. Decyzja o osadzeniu akcji w czasach oddalonych od nas o co najmniej pięćdziesiąt lat, to odważny krok, wymagający ogromnego wkładu pracy i sporych nakładów finansowych. Pod względem estetycznym - film był smaczny, jak diabli.
Bo życie toczy się wewnątrz... Jeśli chodzi o grę aktorską - zostało mi pokazane, jak Colin Firth - aktor, kojarzony głównie z komediami romantycznymi (Bridget Jones's Diary, Love Actually, lub nie daj boże Mamma Mia!), potrafi wykonywać swoją pracę w głębszych produkcjach. Już w pierwszych minutach dał popis gry, podczas rozmowy telefonicznej, będąc niewymownie przekonujący. To nie film, w którym bohater łka na sucho - tutaj w przeciągu półtorej minuty, dostrzegamy załamanie się dotychczas istniejącego świata, upadek wszelkich wartości w jednej chwili - wystarczy zajrzeć w oczy. [Poniżej załączam część rzeczonej sceny, jednak bez finału, co daje powód do obejrzenia dzieła w całości.]
Negatywny niedosyt Nagle zobaczyłem napisy końcowe. Chwilę później, moje zdanie na temat obejrzanego przed chwilą obrazu, okazało się niejednoznacznym. Film wzbudził we mnie mieszane uczucia. Odniosłem wrażenie, że cała oryginalność i sens, to fakt obecności uczucia homoseksualnego. Wyobraziłem sobie moją reakcję, po obejrzeniu tego samego filmu, z drobną jednak zmianą - heteroseksualizm uczyniłby ów obraz zwyczajnie nieciekawym pod względem scenariuszowym. Takich produkcji, bowiem powstały już setki - dramatycznych historii miłosnych o ludziach pozbawionych sensu życia. Rzadko zdarza mi się wyjść z filmu tego typu z uczuciem pustki - ten okazał się zupełnie oczywisty, bez pointy, bez zwrotu akcji, bez zmiany w psychice głównego bohatera. Historię bez wysiłku możnaby zamknąć w 30-minutowym filmie krótkometrażowym. Intencje twórców, odbieram, jako próbę pokazania widzowi, iż każde uczucie warte jest tyle samo i nie należy bagatelizować żadnej jego odmiany. Oczywiście, że jego wartość nie zależy od orientacji seksualnej - dla mnie to było oczywiste, zanim wszedłem do sali kinowej, toteż podczas seansu czułem się, jak na lekcji języka polskiego w klasie pierwszej szkoły podstawowej. Stanowczo za prosty i za oczywisty. Brakowało mi, tak zwanego czegoś - tych kilku emocji więcej, ponieważ otrzymałem jedną, przewodnią, podczas całego filmu (poza kilkoma pobocznymi).
Z dnia na dzień dowiaduję się o coraz większej niewiedzy, będącej, słusznych rozmiarów, kawałkiem mojej osoby. Niewykluczone, że powoduje ją obecność cechy, której wystrzegam się tak bardzo, jak potrafię - ignorancji. Być może to ona, lub brak wystarczających środków twórców na promocję, albo moja obecność w kraju, gdzie, czytając kinowy repertuar, ciężko znaleźć dobry, wartościowy film (wielokrotnie produkcji takich musiałem szukać w wypożyczalniach, lub na Canal+, po bezowocnym oczekiwaniu wejścia filmu na kinowe ekrany). Stać się mogło tak, iż wszystkie powyższe czynniki zawiniły, wespół działając przeciw mnie, skutkiem czego dopiero dziś obejrzałem film z roku 2006., uzasadniający mój szacunek do Heatha Ledgera, oraz potęgujący żal po śmierci młodego, obiecującego aktora. Spotkać można go w wielu produkcjach, jednak dopiero brawurowa rola w Mrocznym Rycerzu (The Dark Knight) otworzyła ze zdziwienia i zaraz zamknęła moje usta, pozbawiając mnie możliwości wygłaszania zbędnych komentarzy. Kreacja Jokera przyniosła mu także ogromny szacunek, został nagrodzony bowiem w najbardziej pożądany w świecie filmu sposób - otrzymał Nagrodę Akademii.
Widziałem kilka wcześniejszych filmów (i późniejszy - Parnassus) z udziałem Heath'a, często postrzegając jego kreacje, jako wręcz przeźroczyste. Oczywiście, po drodze zdarzyła się niezła produkcja, Brokeback Mountain (2005), lecz dopiero obejrzenie Candy, pozwoliło na stworzenie w mojej głowie pełnego obrazu znakomitego aktora. Role w Mrocznym Rycerzu i Candy, różniąc się od siebie diametralnie, pozwalają ocenić umiejętności aktorskie, jako wszechstronne. U młodych gwiazdek, dość powszechny problem, to trudność z wyzbyciem się własnych nawyków. Za idealny przykład może posłużyć Kristen Stewart, bardzo popularna dziś, dzięki rolom w ekranizacjach sagi Twilight, lecz także uczestnicząca w dobrych produkcjach, nie tylko kasowych, jak np. Into the Wild. Posiada ona kilka zabawnych odruchów, nad którymi nie potrafi zapanować, ja wyłapałem trzy - zaczesywanie dłonią włosów do tyłu, kręcenie głową, podczas zaprzeczania (analogicznie - kiwanie, podczas potwierdzania), oraz bardzo specyficzny grymas. Na pierwszym zdjęciu, wszystkie trzy klatki, pochodzą z filmu Adventureland, w tym dwie z jednej sceny... Na drugim zdjęciu, zaś słynny grymas. Trzecie, z kolei przedstawia dwie powyższe czynności, które wyłapałem w jednominutowym wywiadzie... Często występują także, jako combo...
Prawdziwy aktorski kunszt, polega na zostawieniu siebie z dala od planu filmowego i wcieleniu się w graną postać. Heath Ledger, jako Joker, oraz jako Dan, to zupełnie odmienne role pod względem charakteru, siły osobowości, oraz okazywanych emocji. W wypadku takiego aktora, nie mam pojęcia, jaki jest (był) naprawdę, z kolei, mógłbym się założyć, jak na co dzień zachowuje się Kristen.
Film Candy nie zwrócił mojej uwagi, jedynie grą aktorską. To przerażająca opowieść o parze, zniszczonej przez nałóg - o dwóch osobach, tracących resztki godności, oraz oddalających się od człowieczeństwa i siebie nawzajem. Tematyką, oraz schematem wydarzeń, produkcja tak bilska, formą zaś daleka amerykańskiemu Requiem for a Dream. Ku mojemu zdziwieniu - Candy jest znacznie mocniejszy, bo prawdziwszy, pozbawiony przerysowania i amerykańskiego patosu i teatralności. To cichszy film, bez boomu, jak w przypadku Requiem. Nie mamy tu do czynienia z nachalnością, oraz sztucznym wywoływaniem emocji (np. użycie w Requiem genialnego, powodującego gęsią skórkę, motywu przewodniego w finalnej scenie). Nie dostajemy także pełnego happy-, czy unhappy endu, to sprawa złożona, nigdy jednoznaczna i oczywista - jak w życiu...
W rzeczy samej. Można mówić już o prawdziwej pladze wypowiedzianych, zanim przemyślanych zdań. Tak zwana wolność wypowiedzi, szczególnie popularna w, połykającym wszystko, internecie, wychowała pokolenie mędrców. Każdy kolejny mentorem, specjalistą od wszystkiego się jawi. W swych oczach. Jaki jest powód przeświadczenia o nieomylności? Żaden autorytet nie istnieje, nikt nie ma racji, jeśli ma inne zdanie, niż ja.
Nie ma dziś miejsca na stanowisko, poparte konkretnymi argumentami. Jeśli kogoś nie śmieszą chamskie, prostackie, lub wręcz infantylne i pozbawione polotu dowcipy w kolejnej komedii romantycznej, czy marnym sitkomie, podpowiadającym momenty, w których należy się śmiać - uznaje się go za pozbawionego poczucia humoru.
Jako jedynego źródła kinowego dowcipu, nie należy traktować produkcji po brzegi wypełnionych żartami. Odnoszę wrażenie, że widzowie zostali po prostu wytresowani. Kwestia poczucia humoru zeszła na drugi plan. W wielu przypadkach śmiech powodują sceny na siłę śmieszne, do tego oklepane i oczywiste.
Z kolei, razie trudności ze zrozumieniem filmu, sprawa wygląda następująco:
nudaaaaaaaaaaaaaaaaaa 3/10
Oczywiście! Bo gdzie wybuchy, gdzie półnagie, zabójczo groźne i piękne agentki rosyjskiego wywiadu na 2-gą zmianę?
Jeśli człowiek jedynie bezmyślnie gapi się w pudło, zamiast oglądać film, owszem - scena, jak ta może być nudna:
Jeśli, jednak widz potrudzi się o chwilowe użycie mózgu, może zauważyć kilka istotnych czynników, pozwalających nazwać film dobrym.
Szkoda, że mało kto ma dziś ochotę na chwilę kontemplacji. Warto poszukać problemu w sobie, zamiast z marszu negować. Umiejętność krytycznego odbioru, to cenna cecha, jednakże, istnieje kolosalna różnica, między krytyką, a krytykanctwem.
Początki mają to do siebie, że mnie denerwują. W tym wypadku, to prawdziwy start od zera - wszak wiele zdań wyszło spod moich palców, jednak żadne z nich nie znalazło swojego miejsca w serwisie podobnym do tego, co mnie dziwi, bo przecież:
każdy ma coś, co go w życiu drażni
a ciężko o bardziej sprzyjające odreagowywaniu warunki, niż pusta biała karta, błagająca o jej zapełnienie. Nie czekając na pozwolenie - zapowiadam, że planowana różnorodność postów uzależniona będzie od zawartości emocjonalnej każdego istotniejszego wydarzenia, spotykającego mnie na drodze ku - jak to się ładnie określa - wieczności. Czyli ku białym robakom, nieźle sprawdzającym się, jako akcesorium wędkarskie, podobno.
Niechybnie głównymi tematami postów staną się zagadnienia muzyczne i filmowe - starał się będę opisywać dzieła, wzburzające krew w moich wejnsach. Podobnie stanie się z resztą przygód, czekających na mnie za każdym kolejnym rogiem - takich, jak: relacje z koncertów, rozmów z kretynami i innych.
Pełen nadziei na zabranie Twoich kilku dłuższych chwil, kończę tę wyliczankę, pisząc "dobranoc" na dzień dobry.
Param się muzyką od lat, mam słabość do kina, nie trawię głupoty.
Pozbawiony umiejętności, skierowanych w stronę ukochanej dziedziny sztuki, nie daję za wygraną, wyposażony będąc, jednak w drugą i trzecią ważną cechę.